Większość poradników (nie tylko) psychologicznych pomaga nam się zmieniać. Poucza jak zyskiwać przyjaciół i zjednywać sobie ludzi, przemieniać się z żaby w księżniczki, albo przestać martwić i zacząć żyć. Zawarta w nich filozofia zakłada, że wciąż jest coś do zmiany, coś co wymaga retuszu, modyfikacji. Dopiero gdy zakończymy pracę nad sobą możemy poczuć się dobrze we własnej skórze. Dopiero wtedy możemy poczuć prawdziwe szczęście.
Akceptacja w miejsce walki
A gdyby tak spróbować całkiem inaczej? Zacząć od akceptacji samej/samego siebie? To oczywiste, że każda/każdy z nas ma swoje ciemne strony, nie chodzi tutaj o zaprzeczanie tej sferze, ale o uznanie za część siebie tak samo ważną, jak nasze zalety. Brzmi paradoksalnie? Z pewnością! Ale nawet terapia – będąca przecież procesem zmiany – zasadza się na tym paradoksie. Terapeut(k)a akceptuje nas, a my uczymy się akceptować siebie po to, by móc się rozwijać. Nawet nasze emocje, które przywykliśmy określać jako „złe”: złość, smutek, lęk – mają bardzo istotną rolę. Informują nas o tym, co dla nas ważne, mogą być źródłem energii lub impulsem do wewnętrznej przemiany. A przede wszystkim są częścią nas samych w takim samym stopniu jak radość, duma, czy troska.
Wdzięczność w miejsce frustracji
Wciąż czujemy, że czegoś nam brakuje. Nasz angielski kuleje, waga pnie się w górę, a ogródek działkowy porasta chwastami. Tyle pracy! Końca nie widać… A gdyby tak popatrzeć na swoje życie zupełnie inaczej? Przez pryzmat tego co mam, a nie tego czego mi nieustannie brakuje? Dziś przypadkiem trafiłam w internecie na krótki film ukazujący radość ludzi, którzy po raz pierwszy w życiu zobaczyli kolory (dzięki specjalnym okularom korygującym m.in. daltonizm). Film ten wzruszył mnie i skłonił do refleksji. Czy kiedykolwiek możliwość widzenia kolorów postrzegałam jako dar? Jako coś nieoczywistego? Czy kiedykolwiek byłam za to wdzięczna? Często nie dostrzegamy tego co mamy, co uznajemy za oczywiste. Dużo łatwiej przychodzi nam skupianie się na niedoskonałościach i brakach – podczas gdy, nasze ciało, życie, osobowość – gdy się im bliżej przyjrzeć – obfitują w powody do radości, dumy, czy wręcz zachwytu.
Uważność w miejsce multizadaniowości
W czasach nacisku na samodoskonalenie, stawiania siebie kolejnych celów, coraz wyżej zawieszonych poprzeczek, haseł „Just do it!”. W świecie „biegnie się coraz szybciej, by stać wciąż w tym samym miejscu” zatrzymanie się i przeciwstawienie presji nieustannej pracy nad sobą – może wzbudzać ogromny lęk. Jak w tej iluzji optycznej złożonej z kwadratów w białych ramach, na których rogach pojawiają się czarne plamki (tu można je zobaczyć). Plamki te, gdy próbujemy uchwycić je wzrokiem, znikają i pojawiają się w innym miejscu. Gdy z kolei tam właśnie kierujemy swój wzrok, znów zjawiają się gdzieś indziej. A gdyby tak spróbować zamiast gonić wzrokiem (umysłem, ciałem, sercem) wciąż uciekający cel (czas, ideał, uczucie) skupić się na tu i teraz? Na otaczającej nas rzeczywistości, ludziach, własnych przeżyciach? Bez oceniania ich i próby zmiany, za to z otwartością i ciekawością tego, co mamy przed oczami w tej konkretnej niepowtarzalnej chwili.
PS: Wiele ciekawych argumentów za akceptacją swojej „ciemnej strony” można znaleźć w książce Wydawnictwa M „Jak Polubić swoje wady”.
Skomentuj