Wstać rano, zrobić przedziałek i się odpieprzyć. Od siebie. Czyli nie mówić sobie: muszę to, tamto, owo, nie ustawiać sobie za wysoko poprzeczki i narzucać planów, którym nie można sprostać.
Bez egoizmu, ale bardzo starannie, dbać o siebie i o swoje własne uczucia. Poświęcać się temu, co sprawia przyjemność. Ja zapisuję rano, co mam zrobić. A chwilę potem skreślam połowę. To bardzo ważne, by siebie samego nie nastawiać na dzień czy na całe życie tak ambitnie, że niepowodzenie będzie nieuniknione. Jeśli człowiek chce za dużo osiągnąć, zaplanować, zrealizować, to jest stale
z siebie niezadowolony. A może po to, by być z siebie zadowolonym, wystarczy robić rzeczy które są potrzebne, godziwe, warte, dobre, bez wymagania od siebie więcej, niż można osiągnąć.
Wiktor Osiatyński
Przełom starego i nowego roku to czas podsumowań, planów i postanowień. Czas rozliczeń tego, co było i kalkulacji tego, co ma nastąpić. Rachunek sumienia i solenne postanowienie poprawy. Żeby tak w tym 2018 przełomowym, innym takim całkiem przecież niż 2017 wreszcie:… schudnąć, nauczyć się niemieckiego, wyremontować kuchnię … – mieć więcej albo mniej, wcześniej lub później, szybciej lub wolniej. Ta magiczna cezura Nowego Roku budzi lęk i nadzieję, która zwykle – jak pokazują badania na początku trzeciego tygodnia stycznia – zamienia się we frustrację. Ten dzień (trzeci poniedziałek stycznia) nosi nawet specjalnie określenie – „Blue Monday” – i zyskał niesławę najbardziej depresyjnego dnia w roku! Wtedy to właśnie uświadamiamy sobie, że nasze postanowienia noworoczne… ekhem…jakie postanowienia?
A gdyby tak sobie tego w tym roku zwyczajnie oszczędzić? Po prostu przyjąć z dystansem, lekko obniżoną z 150% normą wykonania i z wewnętrznym spokojem, że takie jakie jesteśmy – jesteśmy już teraz wystarczająco dobre, mądre, i piękne (potrzebne zakreślić).
I nie chodzi tutaj o brak ambicji czy rezygnację ze stawiania sobie celów, ale o zatrzymanie i refleksję, o wsłuchanie się w siebie i znalezienie odpowiedzi na pytanie: które z tych celów tak naprawdę są moje, a które są mi narzucone przez wymogi społeczne, gospodarkę konsumpcyjną, czy obietnice samospełnienia czekającego tuż za rogiem?
Ze szczególną uwagą powinny przeskanować swoje pragnienia samorozwoju ambitne intelektualistki z rysem neurotycznego perfekcjonizmu. Zapisujące się na kolejne studia, kursy, webinaria – bo nigdy nie są wystarczająco dobre, nigdy dość wyspecjalizowane, zawsze niewystarczająco kompetentne i samorozwinięte.
Nie mniej uważnie niech pochylą się nad swoimi planami matki polki -emancypantki – nigdy dość bliskie, nigdy dość mówiące językiem bez przemocy, za mało lub za bardzo konsekwentne, za mocno lub zbyt wątle otwarte na potrzeby własne i dziecka, za bardzo non-fiction.
I oczywiście działaczki społeczne w 200% zaktywizowane propozycjami weganizmu non waste, bio-ekologii, jogi fairtrade i innych opcji mających zbawiać świat, a jakoś dziwnie tak często wpędzających ich wyznawczynie w nieusuwalne poczucie winy, że nigdy nie dość, nigdy nie w 100%, zawsze jakoś źle nieekologicznie, niewegańsko i do tego… w plastikowej torbie.
Uff. Nie dajmy sobie wmówić ani przez to co słyszymy z zewnątrz, ani przez uwewnętrzniony głos nakazów, że bez tej nieustannej pogoni za wciąż oddalającym się horyzontem perfekcji stoczymy się nieusuwalnie w gardziel marazmu i „tumiwisizmu”. Możemy, naprawdę możemy, zatrzymać się i nie biec. Wziąć oddech. Nie realizować, nie samorozwijać, nie specjalizować się. To oczywiście nie jest łatwe. To wymaga samozaparcia. I oparcia. W sobie. Szczególnie gdy czujemy na plecach (zdyszane) oddechy tych, które nie ustają w wyścigu szczurzyc. Po naturalne kosmetyki, piasek sensoryczny dla dzieci, markowe ciuchy, szkolenia z midfulness, nasiona chia.
Dziewczyny, kobiety – bądźcie dla siebie dobre. Wspierajcie się, szanujcie, doceniajcie. Swoje ciała. Swoje umysły. Swoje emocje. Relacje. Swoje wady. Swoje niedoskonałości. Swoje matki, przyjaciółki i córki. Siebie.
Skomentuj